Opowiadanie, jakie dziś przeczytacie, trafiło do mnie już jakiś czas temu. Na początku istnienia bloga, zamieściłam na nim tekst Dimitrisa Nollasa John Bull Pub – wspomnienie autora z podróży do Polski. W ostatnich latach odniesienia do Polski i kultury polskiej pojawiają się w literaturze nowogreckiej coraz częściej. Nie jestem w stanie zamieścić tu tłumaczeń całych książek nawiązujących do naszego kraju, ale pomyślałam, że to opowiadanie może być dobrym przykładem tego typu tekstów. Ciekawa jestem Waszych opinii.
Niki Troullinou (ur. 1953) ukończyła studia prawnicze, ale obecnie poza pisarstwem, zajmuje się agroturystyką. Mieszka na Krecie. Debiutowała w 1995 r. zbiorem opowiadań Ołówek na komodzie. Opublikowała łącznie dziewięć książek. Jej teksty były tłumaczone na język angielski, turecki i włoski. Jest członkinią Towarzystwa Pisarzy Greckich. Opowiadanie, którego tłumaczenie dziś publikuję, pochodzi ze zbioru Ostatnie lato niewinności, opublikowanego w 2014 r.
Autorka przekazuje pozdrowienia i zaprasza na Kretę www.agioklima.gr .
W tekście znajduje się wiele odniesień do historii Grecji. Zainteresowanych zgłębieniem tematu odsyłam do artykułów:
- https://pl.wikipedia.org/wiki/Wojna_domowa_w_Grecji
- https://pl.wikipedia.org/wiki/Junta_czarnych_pu%C5%82kownik%C3%B3w.
Niki Troullinou
POMÓWMY O KATYNIU
– Stary, rusz się z kanapy! – Głos Tasosa w telefonie.
– Czego chcesz? Daj mi spokój.
– Posłuchaj mnie! Wiecznie to samo…
– A ty skąd niby wiesz, co ja teraz robię? Co?
– Skąd wiem? To posłuchaj! Siedzisz na swojej szarej kanapie, trzymasz tego nieszczęsnego pilota w ręce i wgapiasz się w szykowną prezentereczkę wiadomości o ósmej, tę w błyszczącej, czerwonej garsonce, z diamencikiem na szyi – nie ma opcji, stary, to musi być diament – prezenterka pokazuje ci Grecję, twoją Grecję, raz zieloną, raz niebieską[1], zapomnij, stary, zapomnij o swoim kolorze, podzielonym na czterdzieści odcieni, trzeba korzystać z życia, dalej, idziemy do kina.
– A ty co, jasnowidzem jesteś?
– Jakim jasnowidzem! To samo robię, tę samą prezenterkę oglądam, wiesz, jak się z tym czuję, daj spokój, w kółko to samo, koniec z tym, mój drogi, rusz się, czekam na ciebie na placu.
Rozkaz Tasosa, pana i władcy, i tak musi być, ruszył więc Janis tyłek za kanapy i poszedł się ubrać. Na placu spotkał kolegę, uśmiechniętego, wyperfumowanego tak, że można go było wyczuć z odległości kilku metrów, nie był w dobrym nastroju i Janis dobrze o tym wiedział. Zawsze gdy Tasos był tak wyperfumowany i uśmiechnięty od ucha do ucha miał złe dni, jakby bał się, że jego zły nastrój śmierdzi i będą w stanie to wyczuć. „Na jaki film idziemy, mądralo?” – zapytał Janis. „Spokój! Idziemy”. Ich dzieci tarzały się ze śmiechu słuchając ich młodzieżowego slangu, „dzieciaki, oby cokolwiek z tego przetrwało, cokolwiek”. I poszli do kina.
– Tylko mi nie mów, idioto, że znowu czeka mnie później załamka!
– O stary! mam dla ciebie coś lepszego.
Pociągnął go szybko do kasy, nie było tam dziś ładnej dziewczyny, a jedynie właściciel w średnim wieku. Kiedy usłyszał, jak kłócą się, kogo tym razem kolej, by zapłacić, wyszła z niego cała życiowa mądrość: „Najlepszy jest system niemiecki, panowie”. Nie odezwali się, ignorując i właściciela, i jego niemiecki system, jak mieliby teraz wyjaśniać, że to zawsze była ich ulubiona gra, jedna z wielu, które ugruntowały ich przyjaźń.
Janis zorientował się, co to za film, dopiero, gdy zaczął się seans. Rozsiedli się w wygodnych, czerwonych fotelach sali kinowej, ich kurtki na wolnych siedzeniach obok, po prawej i po lewej, tłum głównie kobiet, „baby już wszystko zdominowały”, wyszeptał Janis, zobaczył imię Andrzeja Wajdy i KATYŃ, mrocznie wyświetlone na ekranie, „ty draniu, dlaczego mi to robisz”, zbeształ go, a potem poddał się magii polskiego mistrza. Pięknie wystylizowane ujęcia. A jednak warto było! Do prawdy, jak przeżył w czerwonej, powojennej Polsce, i on pewnie poszedł na kompromis, jeśli, powtarzam jeśli tak było – o kompromisie mówię, a mimo to, było warto, wybaczamy mu wszystko.
– Kiedy ty się wreszcie zamkniesz!
Także pod tym względem bardzo się różnili: Janis ciągle milczący, zanurzony w obrazie filmu, Tasos gaduła, całe życie w kinie przegadał, od komentarzy pojawiających się w ciągu sekundy, aż po marudzenie, jeśli film nie spełniał jego oczekiwań. Zdenerwowanie ludzi wokół jak najbardziej spodziewane, co chwilę trącenia łokciem, mnóstwo szturchnięć, „Zabiję cię, durniu, zamknij się wreszcie!”. A jednak, ani Tasos nigdy nie postanowił się zamknąć, ani Janis go nie zabił, wręcz przeciwnie, kiedy lądował w sali kinowej sam, brakowało mu Tasosa. Jego żona nigdy nie polubiła świata tych dwuznacznych spacerów, mrocznych zanurzeń, głębokiego oddechu w świetle obrazu, pełnej zrozumienia wymiany spojrzeń z nieznajomym z siedzenia obok, milczenia w drodze powrotnej. Czuła, że miłość Janisa do kina była dla niej zagrożeniem, jakby filmy wyciągały na powierzchnię jego nieznane cechy, myśli, które jeszcze nie zaświeciły na horyzoncie słów, coś, co ciągle jej umykało, coś nieuchwytnego, coś, co należało tylko do niego, czym się nie dzielił, czego nie chciał jej dać.
Teraz sceny zmieniają się jedna po drugiej: od miejskiego salonu przedwojennej Warszawy, ze srebrami i ramami, porcelaną na stole, służącą, oczekiwanie, do pustego domu, zasłoniętych okien i opuszczenia, desperackie czekanie. Później, i przed i po, wszędzie las, ten las, z brzozami pnącymi się ku górze, wyciągającymi się, jakby chciały sięgnąć nieba – każdy ma swoje własne niebo –, jedno nieczyste słońce, tam u góry, w miejscu spotkania czubków drzew, jeden promień światła, ukośny, aż do ich oczu, osamotniony promień, skruszony swą właściwością, a nawet swym istnieniem, błogosławiony promień, błogosławione oko, które go dotyka na białej tkaninie, błękitne słabe światło – czy morskie dno ma błękitny kolor? Pociąg, ciężarówki, transportujące jeńców, śnieg, puch sypnięty na mokrą glebę, sypnięty puch i ich kształty, jeszcze jedno ciało w dole. Ponad dwadzieścia tysięcy – to ponad, które sprawia, że numery cię przytłaczają – kule, ponad dwadzieścia tysięcy żyć, ponad dwadzieścia tysięcy prywatnych historii, z początkiem, środkiem i końcem, tutaj, w Lesie Katyńskim, „Stary, wspominasz czasem Alkmini?” Skąd temu durniowi przyszło do głowy otwierać teraz gębę?
Janis był zakochany. Nietrudno się było domyślić. Jeśli chodzi o sprawy sercowe, nigdy nie udawało mu się nic ukryć: dziewczyna, delikatna i pachnąca nie drogimi perfumami, ale wzrokiem, który pachniał miętą i lilią, dziwne połączenie, raczej wiosenne, błękitne oczy, niebo, wskrzeszona natura. Byli na różnych uczelniach, ich ścieżki krzyżowały się jedynie na spotkaniach koleżeńskich w domu jej kuzyna, Tasosa i w barach z raki w ich rodzinnym mieście, w wakacje i w wolnym czasie, między sobą wszyscy wiedzieli który chciał którą, jakie organizacje, to one odcisnęły piętno na ich młodości, zobowiązania starych czasów, bezowocne romanse, pożądanie ukryte pod okrzykami demonstracji, ten wielobarwny dywan głów, transparentów i dźwięków poruszających się czołgów na asfalcie Alei Aleksandras.
Na ekranie długi marsz przez Las Katyński i od razu rozpoczęły się krótkie egzekucje śmietanki polskiego wojska. Małe, duszące pomieszczenie, ofiara, egzekutor, kula w tył głowy, w czaszkę, jedna jedyna kula, ciało, przeniesienie do dołu, więźniowie sami je wykopali, metodyczna, chłodna i zimna egzekucja, bez pytań, Ojciec narodu tak rozkazał, wielki kapitan, wszystko dla dobra rewolucji, Matka Rewolucja, nie widzę, nie pytam itp. itd. teraz to już frazesy, Janis zamknął oczy, nie był w stanie patrzeć…
– Słyszałem, że dołączyłaś do organizacji komunistycznej…
Bernard, ojciec Alkmini, stoi na progu domu. Za nim salon z pięknymi i drogimi obrazami, znany lekarz, chirurg, „moi koledzy z pracy mówią, że dołączyłaś do organizacji komunistycznej, nie pytam, wiem, że to prawda, tylko jedna rzecz mnie zastanawia: słyszałaś o Katyniu?”
Jakoś tak w 1974 lub nieco później, spóźnione już wówczas pytania lekarza, historia Alkmini ciągnęła się od czasów dyktatury, może nie wiedział? Jeśli, rzeczywiście nie wiedział, jak wyjaśniał m.in. obwieszczenie reżimu „poszukiwana w związku z działalnością terrorystyczną”? Jej twarz przyklejona do drzwi Urzędu Celnego. Kiedy tylko skończyła się procesja z Epitafium, paradowały miejscowe władze, za nimi podążały żony w stylu Coco Chanel, złote broszki na piersi, despoci, kapłani, diakoni, psalmiści, delikatne pochylenie głowy ku przyklejonemu obwieszczeniu „patrz tam, to córka Bernarda”. Zacierał ręce uszczęśliwiony tym wykroczeniem kierownik Partii: zemsta najlepiej smakuje na zimno; tyle lat czekali, prześladowani, dzieci z najlepszych rodzin tego kraju, przyszły do ich miejsc spotkań, rozgościły się w nich, dzieci z najlepszych domów, nawet z rodzin zdrajców, „teraz wyrównujemy rachunki”, szeptał nocą w łóżku, przywołując wspomnienia tamtych Czasów, tu i teraz, w czasie jego życia. To że przeszłość ma jednak przyszłość, to coś, co kiedyś, jako członek partii ignorował.
Tak, teraz czasy były inne dla doktora Bernarda. W czasach dyktatury, brali ich na języki różni znajomi z pracy i uniżeni, nie obchodziło go to, był pełen dumy, ale i obaw, niby nie wiedział, ale zadbał o to, by ukryć działania córki, wykorzystując w odpowiednim momencie swą prawicową rodzinę, teraz jednak było inaczej, teraz szeptali między sobą jego współpracownicy, ludzie z głową na karku, ludzie Demokracji i Prezydenta, a zatem?
– Słyszałaś, moja droga, o Katyniu?
Głosy uniesione, docierają do sufitu, wspięły się po żyrandolu znanej marki Murano, obiegły ściany. „To robota Niemców” – mówi dziewczyna, „Nie, moje dziecko, ojca Stalina była to robota”. „Oszczerca z ciebie.”– natychmiast odpowiada dziewczyna… „pierwszego sternika, bo są i inni, to jego naśladujesz swoimi wyborami”. „Popełniasz błąd, naziści, zbrodniarze”, „ … no dobrze, pierwsi i najlepsi, ale nie byli sami, Alkmini, posłuchaj mnie, jeśli chcesz przedyskutować ich wszystkie usprawiedliwienia, jeśli… za pozwoleniem Niemców Sowieci zajęli Polskę, ale Katyń był ich sprawką …”. Latami dyskutowali tak ojciec z córką. „Ja swoje, Janisie, a on swoje”. Pół wieku trzeba było, ponad pół wieku, znów na prowadzeniu to ponad, ten sam koń wyścigowy na torze z nieznanym zwycięzcą. Alkmini opowiedziała tę historię Janisowi, kiedy poszła do jego biura, by uregulować sprawy spadku po lekarzu Bernardzie – „Już za późno, Janisie, ale być może teraz możemy odczytać historię od początku … lub, może, jeszcze jeden zwrot z nieznanym zakończeniem?” – zwróciła się do niego z pytającym wzrokiem, podczas gdy słynna pieriestrojka, która pełna sił wtargnęła w ich życie pokazywała, że żegna swój dynamizm, koronowana jest królową maskarady, z Gorbaczowem reklamującym drogie torby podróżne z tylnego siedzenia modnego samochodu.
Janis zamknął oczy, ukończona pięćdziesiątka, a on zamknął oczy, żeby nie widzieć egzekucji, zamknął oczy, by lepiej spojrzeć w siebie. Nagle to wewnętrzne tło bardziej go zainteresowało, to nie pierwszy raz, spojrzenie do wnętrza siebie sprowadziło go do ciemnej sali, uciekinier na stepie wyznań, wygrzebywał stare historie, w poszanowaniu podjętych przez siebie decyzji, jednocześnie nie mogąc zaakceptować ceny swych wyborów. Tasos go szturchnął, właściwie szturchał go już od jakiegoś czasu, „trzymaj, stary” – powiedział, prezent w ciemnościach sali, coś jest z nim nie tak, „no dalej, weź, otwórz”. Trzymał małą paczuszkę, gdzie ten cwaniak miał ją schowaną? Próbował wyczuć delikatne opakowanie, szelest przeszkadzał ludziom z tyłu, ciiiii… w końcu, wstrzymany oddech, prosto przed oczami ból śmierci, ile lat utrzymywała się ich żałoba, wyciąga zawartość, mięta i mizithra, jak dobrze zna ten zapach „domowa pita stary, ciotka przyjechała odwiedzić rodzinę, mama Alkmini…”. Wiadomo, że ma ochotę, z zamkniętymi oczami odgryza pierwszy kawałek, później następny, i następny, i następny, przeogromna chęć pochłonięcia tego specjału, którego smaku nie da się opisać i którego na pewno się nie spodziewał. Chęć ta sprawia, że się krztusi, zaczyna się kaszel, stłumiony na początku, z czasem coraz bardziej natarczywy, dureń robi zamieszanie, chwyta kurtkę i ukrywa twarz w jej fałdach, dusi się, nie może nabrać powietrza, Tasos, zaniepokojony uderza go w plecy, dłużej nie może, wstaje pośpiesznie, przebiega przez korytarz dławiąc się flegmą i smarkami, wbiega do męskiej toalety, nie musi patrzeć w lustro, wie, że zanurzył się w jedynym języku, jaki do niego dziś pasuje – języku zakazanych, męskich łez.
[1] Kolory greckich partii.
Tłumaczenie: Dorota Jędraś
[Νίκη Τρουλλινού, Πάμε μια βόλτα στο Κατίν, Το τελευταίο καλοκαίρι της αθωότητας, “ΕΣΤΙΑ” 2014]