Elissavet Chronopoulou (ur. 1961), studiowała kinematografię, od lat pracuje jako reżyser, scenarzysta i montażysta. W 2013 r. ukazał się jej pierwszy zbiór opowiadań. Przetłumaczony dla Was tekst pochodzi z drugiego zbioru autorki, Inny wróg, wydanego w 2017 r. przez wydawnictwo „Polis”. Dziesięć opowiadań tego zbioru to dziesięć historii ludzi, żyjących w okupowanej Grecji. Bohaterowie opowiadań, poza wspólnym wrogiem, jakim jest niemiecki okupant, stawiają czoła także innemu wrogowi: głód i strach zmuszają ich do podejmowania decyzji, jakich w „normalnych” okolicznościach zapewne by nie podjęli. Zbiór pobudza czytelnika do refleksji nad granicami moralności.
E. Chronopoulou postanowiła sięgnąć po temat niemieckiej okupacji, widząc, co dzieje się na ulicach Aten w szczycie greckiego kryzysu. Jak wspomniała w jednym z wywiadów, szukała okresu w historii Grecji, w którym Grecy byli równie przygnębieni i zrozpaczeni, w którym zmuszeni byli do przekraczania moralnych granic. Przygotowując się do wydania zbioru, spędziła miesiące w greckich archiwach, poszukując nie tylko natchnienia, ale i badając tło opisywanego okresu. Natchnieniem do napisania opowiadania, które za chwilę przeczytacie, było zdanie, które zamyka to opowiadania, na które autorka natknęła się właśnie w jednym z ateńskich archiwów i które zainspirowało ją, do stworzenia poniższej historii, również w oparciu o wspomnienia z okupowanej Grecji, jakimi wówczas się zaczytywała.
Elissavet Chronopoulou
NIC WARTEGO ODNOTOWANIA
Dał mi notes, jakby brakowało mi papieru.
Mam notes, mój chłopcze, otwórz tamtą szufladę, a zobaczysz stertę notesów.
Nie mam co napisać! Kłamstwa. Miałem co napisać, miałem historię, jakiej szukał. Miałem perełkę, jakiej szukał, patrzyłem na niego, na kosmyk włosów zakrywający jego prawe oko i na kolczyk w nosie, i żal mi było, że tej perełki mu nie dam.
– Na co ci ta obręcz w nosie, mój chłopcze, wkładacie sobie te obręcze jak niedźwiedzie, jakby brakowało wam niewolnictwa.
Zaśmiał się.
– Nie pamiętam już, – powiedziałem. – Nie pamiętam, co jadłem wczoraj, miałbym pamiętać historie sprzed tylu lat? To nie tak, że nie chcę ci pomóc, chciałbym, ale umysł nie pomaga. Umysł, – mówię mu – wtedy nie działał normalnie. Wy, dzisiaj, nie możecie tego pojąć. Nie wydawał rozkazów, ale nawet gdyby wydawał, stracił swój autorytet. Brzuch nie słucha, kiedy jest pusty.
Zaśmiał się znowu. Uprzejme dziecko. Nawet kawę ze sobą przyniósł, dla siebie, w plastikowym kubku.
– Nie rób tak więcej, – powiedziałem, – to niemiłe, pozwól drugiemu by zaoferował ci kawę, idziesz do jego domu, i nawet niech ta kawa nie będzie taka, jaką pijasz, nie szkodzi.
Zawstydził się trochę, chwycił kosmyk i nakręcił go na palec.
– Ja wtedy byłem dwunastoletnim dzieckiem. Co miałbym pamiętać?
– Cokolwiek pan sobie przypomni, panie Mawridisie, nie naciskam. – Powiedział.
Od momentu gdy wyszedł, siedzę przed notesem, który mi przyniósł i patrzę na niego. Skłamałem, że nie pamiętam. Pamiętam ją jak wciska orzech do suszonej figi i wkłada mi ją do ręki, ja miałem pięć lat, Filitsa dziewięć. Obok pieca. Usadowiony wygodnie na jej kolanach, Filitsa na stołku.
Tarari tari taru,
tańcować się chce dziecku,
żadnych skrzypek nie ma tu.
Kto pójdzie przynieść nam skrzypki?
Może mały ptaszek szybki?
Leć ty, jaskółeczko droga,
Pieniążka nam ni nie szkoda.
– Babciu, zaśpiewaj tę o Eugenii, która Charosa się nie boi.
Eugenia, moschonica, wcześnie za mąż poszła
przechwalała się, że Charosa się nie boi.
Tak ją pamiętam, na tym obrazie zatrzymała się moja pamięć, a teraz przyszedł ten dzieciak z obręczą w nosie, by odkleić moją pamięć z tego miejsca i pchnąć ją dalej, do strefy zakazanej.
Jak dobrą rzeczą jest umysł, zapomina o tym, o czym powinien i pozwala nam żyć.
Filitsa miała szesnaście lat, ja dwanaście. Ani figi, ani orzecha, tylko suchy kawałek chleba na kartki.
Każdego ranka chodziliśmy z Filitsą do sklepu, chodziliśmy razem, by w drodze powrotnej nie ukradli nam chleba, kartki były na trzy osoby, trzy kawałki tego suchego czegoś, co nazywaliśmy chlebem. Czasem dawali nam go pokrojonego, czasem w całości, żebyśmy pokroili go sami. Trzymaliśmy małą puszkę, do której sklepikarz wrzucał ryż, kiedy miał ryż, jedna garść na trzy osoby, które odnotowane były na kartkach. Wrzucał, ile chciał, nikt go nie kontrolował.
Czekaliśmy w kolejce, czasem nawet cztery godziny, i nie wiedzieliśmy czy zostanie odrobina ryżu, kiedy przyjdzie nasza kolej.
Niektórzy krzyczeli, bluzgali, kłócili się. Pani Nija kłóciła się za każdym razem z osobą, która stała przed nią, z osobą, która stała za nią, ze sprzedawcą, z nieobecnymi tam Niemcami, ze zdrajcami od Tsalakoglu[1].
Wracaliśmy do domu, oddawaliśmy chleb babci a później wychodziliśmy znowu, by znaleźć coś jeszcze do jedzenia. Nic innego nie było w naszym codziennym planie dnia poza potrzebą znalezienia jedzenia. „Zwierzęta z nas zrobili” – mówiła pani Nija. Nawet nie pamiętaliśmy, jak było wcześniej, zaledwie kilka miesięcy wcześniej, pamięć osłabła, ciężko było przypomnieć sobie wcześniejsze życie. Tak, chodziliśmy do szkoły, jadaliśmy rano chleb z masłem a wieczorami babcia przyrządzała pachnące kluseczki na mleku, na którego powierzchni robiły się małe pęcherzyki, kiedy jedzenie wrzało w garnku.
Odległe obrazy, odległego życia, które być może należało do nas, być może przeżywali je inni i tylko nam o nim opowiedzieli.
Jedyne, co miało jeszcze znaczenie, to mieć siły w nogach, by maszerować trzy godziny aż do najbliższych gór, tylko po to, by znaleźć jakieś stare zielsko, cokolwiek jeszcze zostało i maszerować kolejne trzy godziny z powrotem, tak by nikt cię nie okradł po drodze.
Babcia nie miała siły w nogach, jej nogi spuchły i chodziła po domu o lasce. Chodziła od ściany do ściany, podpierając się.
Pewnego wieczora wróciliśmy z Filitsą z poszukiwań i zastaliśmy babcię leżącą w łóżku z zamkniętymi oczami i otwartymi ustami. Wydawała przedziwny dźwięk, jakiego nigdy wcześniej nie słyszeliśmy, Filitsa zaczęła chodzić po pokoju w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, przez całe popołudnie. W milczeniu.
– Filitso, dlaczego tak robi?
Filitsa mnie nie słuchała, chodziła w tę i z powrotem, jakby była sama na pustyni.
Babcia już nie wstała. Tamtego wieczora zjedliśmy i jej kawałek chleba. Tamtego wieczora babcia po raz pierwszy zabrudziła łóżko i Filitsa rano kazała mi wyjść z pokoju, żeby mogła ją umyć. Stałem za drzwiami i słyszałem jak mówi: „Babciu, nie rób mi tego, babciu, proszę cię, nie rób mi tego”. Później powiedziała mi bym został przy babci i się nie ruszał, bo idzie znaleźć lekarza. Mijały godziny. Babcia obudziła się z letargu i zaczęła mówić od rzeczy: „Nie zna się na ludziach, nie zna… jeśli przyjdzie i tutaj… powiemy mu… upiekłam w piecu rybę… z czosnkiem, pomidorkami… nawet nie przyszło mu to do głowy… ale nie zaczynajmy od nowa”. Mówiłem do niej, ale mnie nie słuchała. Mówiła dalej o rybie z pieca i o tym, który nie zna się na ludziach, godzinami, aż znów popadła w letarg. Później zaczęła strasznie śmierdzieć. Z tego też nie zdawała sobie sprawy. Filitsa wróciła bez lekarza. „Jutro pójdę do cioci Anety”, powiedziała. Umyła babcię, wyszła na podwórze i zaczęła płakać.
Ciocia Aneta nie otworzyła drzwi, może nie było jej w środku, nigdy się nie dowiemy. Filitsa stanęła przy wejściu i krzyczała, wszystko powiedziała, tam, przy furtce, że babcia jest w łóżku, że sprzedaliśmy nawet maszynę do szycia i zegar ścienny, że nie mamy wieści od ojca, od miesięcy, „ciociu, otwórz, nie chcę jedzenia ani pieniędzy, tylko co z babcią mam zrobić …”
Później, nie pamiętam dokładnie co działo się po kolei, w pamięci mam jedynie rozproszone obrazy z lukami pomiędzy. Musiało minąć trochę czasu, ale nie potrafię powiedzieć czy były to dni, miesiąc, czy miesiące.
Umysł zamienił się w jezioro, w którym pływały myśli.
Babcia nie mogła już zjadać swojego kawałka chleba, jedliśmy go my. Nie prosiła o jedzenie, jedynie szczegółowo je opisywała „podsmaż kluseczki, by nabrały złotawego koloru, by zaczęło parować…” Zwilżaliśmy jej usta wodą, tylko tyle.
Wychodziliśmy po jedzenie na zmianę, żeby nie zostawiać jej samej.
Pewnego wieczora wróciłem z dwoma, trzema skórkami pomarańczy, jedyne co znalazłem podczas całego dnia szwendania się. Cały dzień na ulicy, moje myśli uczepiły się kalafiora, którego dostaliśmy rano na kartki, malutki kawałeczek, który Filitsa miała ugotować na kolację. Przez cały dzień widziałem ten kalafior przed oczami i próbowałem odrzucić myśl, która cały czas powracała, przerażająca i słodka jednocześnie, że babcia już nie je i dzięki temu kalafior będzie podzielony na dwie porcje, a nie trzy.
Dotarłem do domu wieczorem, dwie minuty przed zakazem wychodzenia. Ciemne podwórze, ciemny dom, zaczęło się zaciemnianie. Otwierając furtkę czułem zawroty głowy, codzienne już zawroty głowy, które przychodziły dość często w ciągu dnia, opierałeś się chwilę o ścianę, o drzewo, o kolumnę i czekałeś. Przechodziły.
Oparłem się o ścianę i czekałem. Chciałem zawołać Filitsę, ale nie miałem siły w gardle. Cisza i mrok, jedynie od kuchni docierało słabe światło lampy oliwnej. Wlokłem się od ściany do ściany, jak babcia, aż do kuchni. Filitsa patrzyła na kalafior, który gotował się na palniku, kuchenkę elektryczną sprzedaliśmy na samym początku.
– Filitso! – powiedziałem.
Filitsa odwróciła się i powiedziała: „Zmarła!”, jakby mówiła: „Zapal światło!”. Babcia zmarła w południe i Filitsa miała wystarczająco dużo czasu, by postanowić to, co postanowiła, ale znowu, zastanawiałem się później, lata później, czy w rzeczywistości miała jakiś wybór. Nie, nigdy, nigdy, ani przez chwilę nie uchylałem się od odpowiedzialności, nigdy nie zrzuciłem jej na Filitsę, razem to zrobiliśmy, razem żyliśmy, razem zapomnieliśmy.
Nigdy jedno drugiemu o tym nie wspominało, ani wtedy, ani później.
Tylko w jedną Wielkanoc, tam, nad rożnem z jagnięciem, w Kalamos, w domku letniskowym Filitsy, dzieci dopadła przodkomania i domagały się i one historii z przeszłości, jak ten chłopak z obręczą. Cały czas od początku historia z dziadkiem Thomasem i strzelbą, później znowu historia o cioci Wiolecie i jej siedmiu narzeczonych i kto, i co, ile rodzeństwa, który kuzyn kogo, od strony dziadka, babci i nagle babcia Matina.
– Babcię Matinę, tato, pamiętasz? Ciociu Filitso, ty ją poznałaś? Nigdy nie mówicie o babci Matinie.
Filitsa wstała, wzięła miskę z tzatziki i poszła do kuchni.
– Och, wystarczy już tych starych dziejów, idę po jeszcze trochę tzatziki.
Oczywiście nie spojrzeliśmy na siebie. Wstałem i ja, by niby się rozprostować i wymamrotałem:
– Tak, dosyć już tych starych dziejów, zaśpiewajcie coś.
A te „stare dzieje” zemściły się i przypomniały mi małą Eugenię, moschonicę, która Charosa się nie boi.
Ich dom wysoko ułożony i mąż na schwał
ma Eugenia siedmiu braci, dzielnych wojaków.
Babcia w łóżku była jak drobinka, kości i nic więcej, i te przerażające, otwarte usta. Filitsa zamknęła jej oczy, ale usta pozostały, szeroko otwarte, bez warg, bez policzków, jak studnia.
Nie byłem w stanie patrzeć na nią dłużej niż przez chwilę. Oparty o ścianę, zamknąłem oczy i znalazłem schronienie w swych zawrotach głowy.
Filitsa szturchnęła mnie w ramię. Spojrzałem na nią.
Włożyła mi do ręki kawałeczek chleba i naparstek cukru.
– Zjedz to i dalej, musisz mi pomóc. – Powiedziała.
Zjadłem. Doszedłem do siebie.
Filitsa przyniosła babci plecioną narzutę z włosia, wszystko, co zostało z jej posagu. Narzuta była zbyt zniszczona, by sprzedać ją jak inne. Położyła ją na podłodze obok łóżka babci.
Ja owinąłem babcię prześcieradłem, uniosłem ją na rękach, nie ważyła nic i położyłem ją na narzucie. Zawinęliśmy ją, stała się podłużnym zwojem, który związaliśmy sznurkiem. Trochę po północy uniosłem zwój na ramiona i z Filitsą wyszliśmy na ciemną ulicę. Filitsa szła przede mną, by wskazywać mi drogę.
Okolica o tej godzinie zanurzona była w głodowym śnie, okna zamknięte i czarne od papieru od zaciemniania, nikt nie mógłby nas zobaczyć. Baliśmy się jedynie, że możemy natknąć się na patrol, szukający tych, którzy naruszają zakazu wychodzenia, ale patrole były od Pedion tou Areos i poniżej, my nie doszliśmy aż tam, szliśmy drogą gruntową, równoległą do koryta strumienia, w kierunku baraków uchodźców. Baraków nie było widać w ciemności, jedynie gdzieniegdzie w słabym świetle księżyca lśniły cynowe dachy.
Tam, gdzie strumień wysechł, na początku barakowego miasteczka, Filitsa powiedziała mi żebym położył zwój. Nie musiała mówić, jaki miała plan, sam się domyśliłem. Uchodźcy, którzy rano znaleźliby zwój przed swoimi drzwiami i oczywiście rozwinęliby go, a nuż to jakiś skarb, nie rozpoznaliby babci. Nie znali jej. Dzielnica Gizi i baraki uchodźców nie miały ze sobą żadnego kontaktu, mimo że dzieliło je jedynie koryto strumienia, były na wyciągnięcie ręki. Oni nie znali nas, my nie znaliśmy ich.
Położyłem zwój, tam, na ziemi.
Na przodzie Filitsa, z tyłu ja, wspinaliśmy się w stronę domu.
Przez całą drogę nie zamieniliśmy ani słowa, bo tylko jedno było do powiedzenia, a tego nigdy nie moglibyśmy sobie powiedzieć, nigdy, aż do śmierci i naprawdę nigdy tego nie powiedzieliśmy. Wystarczało to, że kiedy świtało, szliśmy do sklepu z kartkami, braliśmy trzy porcje chleba a nie dwie, wiedząc, że jak długo nikt się nie dowie o śmierci babci, nikt nie poprawi na kartkach liczby osób z trzech na dwie.
Weszliśmy do domu w milczeniu i Filitsa poszła od razu do kuchni, podzieliła na dwa równe kawałki fragment kalafiora i nałożyła go na talerze. Usiedliśmy w ciemności i zjedliśmy.
Pamiętam ten smak, nieposolonego, gotowanego kalafiora, mam go jeszcze na podniebieniu. Od tamtego momentu nic już nie pamiętam.
Przeżyliśmy.
Przede mną pusta kartka papieru. Przyniósł mi pięćdziesięciostronicowy notes. Oczekuje, że co mu napiszę, całą historię okupacji?
Wziąłem do ręki długopis i napisałem:
W czasie niemieckiej okupacji nic wartego odnotowania nie wydarzyło się w naszej rodzinie.
Przeł. Dorota Jędraś
[Ελισάβετ Χρονοπούλου, Ουδέν το αξιοσημείωτον, Ο έτερος εχθρός, «ΠΟΛΙΣ», Αθήνα 2017, σσ. 27-37]
[1] Giorgos Tsalakoglu – grecki generał i polityk, który po szybkich zwycięstwach Niemców na początku wojny, wraz z wieloma wysokiej rangi oficerami greckimi, poddał się wojskom niemieckim i zaczął z nimi współpracować. Dzięki temu w 1942 r. został szefem kolaboracyjnego rządu. Jest symbolem zdrajcy.
Mocne. Dobrze zbudowane. Lubię, kiedy opowiadanie się urywa, zostaje niedopowiedzenie, które jest furtką dla koszmarnych przypuszczeń. Tu od połowy historii majaczyło mi widmo kanibalizmu… a jednak to było coś innego. Mniejsze zło, które jednak wcale nie umniejszyło poczucia winy. To opowiadanie nie jest typowo “greckie”, jest uniwersalne. Opisuje wspólne doświadczenia pokolenia naszych dziadków. Oby znalazło wielu czytelników.
Udostępnię u siebie. Dzięki i pozdrawiam 🙂
LikeLike
To bardzo ciekawe, co piszesz. Muszę przyznać, że kanibalizm nie przyszedł mi do głowy. Niestety w Grecji nawet dziś słyszy się historie o ukrywaniu ciał zmarłych osób starszych, tylko po to, by pobierać ich emeryturę. Chyba dlatego, moje myśli szły od razu w tym kierunku.
Żałuję, że nie mogę przetłumaczyć całego zbioru, bo wydaje mi się, że właśnie tę uniwersalność można znaleźć w każdym z tekstów książki i zwłaszcza dla Polaków byłyby one niezwykle interesujące. Może kiedyś.
Dziękuję za komentarz i udostępnienie! Dla takich Czytelników chce się tłumaczyć 😉
LikeLike