Christos Armando Gezos urodził się w 1988 r. w albańskim mieście Himara, wychował się w greckiej miejscowości Skala na Peloponezie. W świecie literatury nowogreckiej pojawił się po opublikowaniu w 2012 r. tomiku poetyckiego Ανεκπλήρωτοι φόβοι, za który otrzymał Państwową Nagrodę Literacką dla debiutującego autora. W 2014 r. wydana została jego pierwsza powieść Η λάσπη, a w 2016 r. zbiór opowiadań Τραμπάλα (wydawnictwo „Melani”). Obie książki znalazły się w ścisłym gronie kandydatów do wielu nagród literackich w Grecji.
JEŻ
Christos Armando Gezos
Nawet nie wiem, dlaczego zabrałem z pobocza tego zabitego jeża. Wiele razy podczas moich codziennych wieczornych spacerów za miastem, między sadami i ogrodami natrafiałem na zwierzaki potrącone przez samochód albo motocykl: lisy, koty, psy, ale wszystkie były uderzone i rozjechane, podczas gdy ten tutaj, nie wiem jak to się stało, ale pozostał niemal nietknięty, jedynie z pękiem błyszczących, czerwonych flaków wypływających z brzucha i rozlewających się jak namalowany kredą na asfalcie obraz. Teraz mam go w czarnym pudełku po butach, na stole w dużym pokoju, i kiedy wychodzę do pracy, życzę mu miłego dnia, a kiedy wracam, mówię: witaj. Lubię wiedzieć, że jest tam, zwinięty w kłębek z jego kolczastym kapeluszem, kiedy ja czytam albo piszę, albo oglądam film lub śpię, nieruchomy i wierny, jak żaden człowiek czy pies.
W pracy mówią mi żebym wziął urlop i wyjechał gdzieś, bo widzą, że coś jest ze mną nie tak – mówią, że wyglądam jak starzec, jakbym nie był stary w wieku trzydziestu siedmiu lat. Księgowa cały czas ukradkiem zerka na mnie zaropiałymi oczami, spoza sterty kartek A4 przypominających wieżę Babel, żując gumę i nawijając na palec kosmyk włosów ruchem, który sam z siebie mógłby być uznany za odważne przyznanie się do paranoi. On jednak pozostaje w pudełku na stole, zwinięty w kłębek z kolczastym kapeluszem, który nie uchronił go przed furią blaszanego potwora. Jak miałby go chronić, tak delikatne jest jego ciało od spodu; jako dziecko nosisz plastikową zbroję i drewniany miecz i myślisz, że jesteś gotowy do walki ze światem, masło z gwoździami, do diabła z tym. Tak, jasne, dokończę papiery, pewnie, przestanę od jutra przychodzić, bo nie mogę go zostawiać na tak długo samego, masło z gwoździami i do diabła z tym.
Wpatruję się w tę kartonową trumnę od rana, nie wiem, jak długo, próbuję bezskutecznie wyciągnąć wniosek oparty na obliczeniach geometrycznych, czy mógłbym w jakiś naturalny sposób zmieścić się do środka. Być może jedynie moja ręka, jeślibym ją uciął poniżej łokcia i zgiął dłoń. Jest jeszcze lato i dni są długie, ale od wielu miesięcy nie wychodzę już pospacerować między drzewami oliwnymi i cytrynowymi za miastem. Czuję, jakby tamten obszar mojego świata był kopalnią, którą bym oczyścił z jej drogocennych minerałów, i teraz pozostaje jedynie włożenie w nią dynamitu albo zwyczajnie pozostawienie jej, by pajęczynami i zielskiem czas zrobił swoje. Tu jest dobrze, jest pięknie. Cieszę się chłodnym powietrzem na obrzeżach miasta w wyjątkowym towarzystwie. Słucha, cokolwiek mu mówię, bez przerywania albo sprzeciwiania się, bez wymagań i przede wszystkim nie zamęcza mnie zbędną paplaniną, słucha, jak recytuję, i wiem, że jest równie poruszony siłą mych słów, rozumiejąc jednocześnie, jak przeobrażam atrament w dźwięk. Czy to nie śmiechu warte: przyklejasz śliną nieco drutu do pleców maleństwa, zostawiasz je i liczysz, że przetrwa w środowisku z natury wrogim, którego srogość wzmacniana jest betonem, stalą i węglowodorem. To jeszcze dziecko było, dziecko ze stópkami i wielkimi oczami z czarnego bursztynu, które rzuciliście lwom na pożarcie i powiedzieliście mu: no dalej, uciekaj, i to szybko – to jeszcze dziecko. Znowu telefon, księgowa, tak moja droga, to znaczy: proszę pani, wiem, że od wielu dni nie ma mnie w pracy, zwolnijcie mnie, jeśli chcecie, wspaniale, tak, może mi pani przynieść papiery, byle tylko nie musiałbym wychodzić z domu, i pani też wyjdzie natychmiast. To jest to wyrażenie: śmiechu warte.
Dom jest mały, ale wygodny dla nas obojga. Lodówka i szafki pełne, nie będę musiał wychodzić przez kolejne dni, czas mija wspaniale, czytam w fotelu i niekiedy odwracam głowę, by rzucić okiem na stół, jem i widzę go przez cały czas zza talerza. Wieczorem kładę pudełko na poduszce obok i patrzę na nie dopóki nie zasnę. Zasypiam z nieznanym mi wcześniej spokojem.
Kiedy weszła, odłożyła pięć teczek i zaczęła mnie wypytywać, nienaturalnie otwierając i zamykając okropnie pomalowane usta, no powiedz, dlaczego od tylu dni nie przychodzisz do pracy, może się czegoś napijemy itepe itede. No to możesz już iść, zrobiło się późno, ale ona z fotela: wiesz, bardzo dziwny z ciebie typ, ale podoba mi się to u ciebie itepe itede, proszę przesuń się chociaż trochę na bok, chcę widzieć stół, to może lepiej usiądę razem z tobą na kanapie? Muszę oblać twarz wodą, wybacz na minutkę, woda płynie i płynie, przedłużając, jak to możliwe, chwilę spokoju, co to jednak za wrzaski, co jej się stało, ledwo zdołałem ją zobaczyć, jak wybiega, machając rękami i nogami jak zepsuta marionetka. Pudełko na stole, otwarte. Głupia. W środku pływa czarno-czerwona maź z mięsa, kości, igieł i robaków, bluźniercza zupa, posiłek dla jakiegoś japońskiego demona, i smród gęsty jak wymiociny rozlał się i przykleił do ścian, do podłogi, do sufitu. Nawet o tym nie pomyślałem. Zamykam pudełko i wpycham je pod pachę, po chwili wchodzę do pierwszej taksówki, jaką znajduję na postoju. Głupia. Co to za smród człowieku – niech mnie pan zawiezie do portu, a zapłacę podwójnie – no dobra, ale co to za smród, mój Boże. Jest jedenasta wieczorem i na pirsie nie ma żywej duszy, jedynie kilka kutrów unosi się i opada na wodzie, ledwo dosięga je mój wzrok. Najlepsze miejsce jest na końcu mola – wszyscy będą zachodzić w głowę, jak do diabła zmieścił się w tak małym pudełku trzydziestosiedmioletni mężczyzna.
Przeł. Dorota Jędraś
[Χρήστος Αρμάντο Γκέζος, Σκαντζόχοιρος, Τραμπάλα, εκδ. Μελάνη, Αθήνα 2016, σσ.35-38]
Zatkało mnie. Genialne opowiadanie. Lapidarne, ale wyjątkowo treściwe. Cala ta symbolika… pancerz, kolce, które nie chronią przed światem… I eskapizm bohatera/narratora. Chyba na stare lata 😉 (mam ich już trzydzieści jeden) zakocham się w greckiej literaturze. Dziękuję!
LikeLike
To ja jeszcze raz dziękuję! Przekażę opinię autorowi, na pewno też się ucieszy 🙂
LikeLike
Pingback: (Nie)przypadek. One są wszędzie! Motyw literacki: jeż - CZEPIAM SIĘ KSIĄŻEK