Ziranna Zateli – STERTA

Ziranna Zateli urodziła się w Sochos w 1951 r. Pierwsze kroki w świecie kultury stawiała w Salonikach jako aktorka, szybko postanowiła jednak wyjechać za granicę. Po kilku latach wróciła do Grecji, zamieszkała w Atenach i rozpoczęła swoją przygodę z pisarstwem. W 1984 r. do księgarń trafił jej pierwszy zbiór opowiadań: Περσινή αρραβωνιαστικιά (Zeszłoroczna narzeczona, pierwsze wydanie – wydawnictwo „Sigareta”, obecnie zbiór publikowany jest przez wydawnictwo „Kastaniotis”). Kiedy w 1993 r. ukazała się jej powieść Και με το φως του λύκου επανέρχονται, nikt już nie miał wątpliwości, że Zateli zapewniła sobie stałe miejsce w świecie greckiej literatury oraz wierną rzeszę czytelników. Jej opowiadania i powieści zostały przetłumaczone na język angielski, francuski, holenderski, litewski, niemiecki i włoski.

Nie będę ukrywać, że Ziranna Zateli jest jedną z moich ulubionych pisarek. Wyjątkowo ciężko było mi wybrać opowiadanie, które zamieszczę na blogu, bo jeśli chodzi o zbiór Περσινή αρραβωνιαστικιά, wszystkie teksty zasługują na tłumaczenie i mam ogromną nadzieję, że kiedyś książka ta zostanie wydana w polskim przekładzie.

Projekt bez tytułu

 

Ziranna Zateli

STERTA

 

Widziała go za przymkniętymi drzwiami. Glikeria, dziewczyna, która każdego ranka przynosiła mleko jego żonie, po tym, jak najpierw wstępowała do jego cukierni, aby dał jej dwa ciastka („żeby ociekały syropem” – takie chciała): jedno dla niej, za wysiłek, drugie dla Wety.

Tamtego ranka zastała cukiernię zamkniętą; nie z zaciągniętymi żaluzjami, zwyczajnie zamknięte drzwi i przewieszona przez dwa kółka duża, czerwona kłódka. Na tabliczce, którą wieszał, gdy go nie było, a miał wrócić dość szybko, napisano tradycyjnie: ZARAZ WRACAM. Położyła na ziemi wielki pojemnik z mlekiem – zanosiła je i do innych – i czekała kilka chwil, przeglądając się w ciemnej szybie sklepu i poprawiając sobie włosy i biust. Miała tak piękne blond, mieniące się rudym włosy, że żal jej było je ścinać, od lat rosły i rosły i teraz sięgały jej aż do pasa. Ludzie na tak długie włosy mówili wtedy «fatalistyczne». Podobało jej się: fatalistyczne włosy Glikerii… Nadawały innego wymiaru jej biednemu i ciężkiemu życiu, dzielonemu między krowy, kozy i dojenie ich oraz zjełczały zapach serwatki, którym przeszła już jej skóra i który podążał za nią wszędzie, niczym drugi cień.

A jednak traciła czas, Diomidis się spóźniał. Szarpnęła wtedy zamkniętymi drzwiami i przyklejając twarz do szpary pod kłódką, jaką pozostawiły dwa skrzydła drzwi, zawołała: „Żarty sobie ze mnie stroisz, Diomidisie!”; nie przeszkadzało jej, że zaraz nie wrócił, ale to, że z tego powodu straciła ciastka. Wzięła mleko i poszła.

Szła wzdłuż ulicy, po lewej stronie miała cukiernię, skręciła w prawo, przeszła pod łukiem Tsimourtasa, potem skręciła w lewo i znowu w lewo, aż dotarła do domu Diomidisa i Wety. Drzwi na dole były zawsze otwarte. Przeszła pośpiesznie przez kamienne podwórze – rano wpadła jej rzęsa do oka, „Kogoś spotkam” – pomyślała i weszła po schodach.

– To ty? – usłyszała piskliwy i dyszący głos Wety.

Znudziło jej się odpowiadanie; Weta pytała o to za każdym razem, kiedy słyszała na schodach kroki, zawsze była zaniepokojona i zniecierpliwiona, jakby czekała na jakiegoś zabójcę, który się spóźnia. Imienia nie mówiła, tylko „To ty? To ty?”… Pięć raz potrafiła to wykrzyczeć z piętra.

„Na co Wecie takie życie” –  Glikeria zastanawiała się, choć nie chciała tego robić. „Jaki ono ma sens?”.

Znalazła ją, jak zawsze, rozłożoną i sparaliżowaną na podłodze. Tam prosiła, aby Diomidis kładł ją każdego ranka, zanim sam pójdzie do sklepu, i tam pozostawała – dając radę przeciągnąć swe niemal martwe ciało, same kości, o kilka centymetrów, a i to ze szczególnym wysiłkiem – aż do wieczora, kiedy kładł ją z powrotem do łóżka, czyścił ją z płynów i nieczystości, mył jej twarz, pachy i nogi, i karmił ją. W południe, kiedy przychodził na pół godziny, karmił ją na podłodze. Wszystkie pozostałe godziny spędzał w cukierni, przyrządzając wyszukane, nieznane jeszcze wtedy słodycze – Glikeria wybrała te najzwyklejsze – i czytając powieści detektywistyczne. O swoim wielkim nieszczęściu, niewiele miesięcy po ślubie, przed dwunastu laty, kiedy zaczął się stopniowy i nieprzerywalny proces paraliżu ciała jego żony, nie mówił nikomu. Zaprowadził ją do wielu lekarzy, nawet w Europie. Nie było żadnych szans na zbawienie – poza śmiercią. Zagłębił się w najbardziej milczącej akceptacji swojego losu i poświęcił się przyrządzaniu nieznanych słodyczy, które przyciągały ludzi, i jeśli o to chodzi, praca szła jak po maśle.

Drzwi do pokoju Wety były otwarte, tak samo dwa okna. Było lato i upał, który za godzinę, dwie stanie się nie do zniesienia. Wielkie, czarne jak oliwki i świecące oczy Wety, tak bardzo nieszkodliwe i tak dzikie, mimo tego, że widziała je każdego ranka, znowu przeraziły Glikerię.

– Weto, dlaczego nie śpisz, zanim nie przyjdę? Dlaczego nie zdrzemniesz się chwilę? – Niemal na nią nakrzyczała.

Sparaliżowana kobieta zaśmiała się – małpi śmiech według Glikerii – i niewątpliwie chciała coś tym śmiechem powiedzieć, ale ani ona sama, ani tym bardziej Glikeria nie wiedziała co.

– Dzisiaj nie mam ciastek, Weto. Diomidisa nie było w sklepie – powiedziała. – Jak dobra dziewczynka wypijesz samo mleko.

I poszła do kuchni, z kanki odlała określoną ilość mleka i wlała ją do garnuszka, który ustawiła na gazie, żeby mleko się ugotowało i mogła je dać chorej – za to też płacił jej Diomidis.

Weta w pokoju coś mówiła, wydawało jej się, że o Diomidisie, ale znowu ślina zalała jej usta, które zawsze pozostawały otwarte, już od dwunastu lat, z zupełnie wykrzywioną dolną wargą, i Glikeria nie zrozumiała ani słowa. Wypluwając na dłoń pestki z trzech daktyli, które znalazła na talerzu w kuchni i pożarła, weszła do pokoju z dużym ręcznikiem, którym wytarła ślinę cieknącą z ust sparaliżowanej kobiety. Ta zaczęła znowu spływać, nawet bardziej obficie, jakby wymiotowała mimowolnie, nie mogąc się powstrzymać, mętną wodą z pęcherzykami.

– Poczekaj chwilę, nic nie mów – poradziła jej – idę, żeby mleko nie wykipiało – i pobiegła znowu do kuchni.

Włożyła jeszcze dwa daktyle do buzi – „Złodziejka i żarłok”, zamruczała do siebie, kiedy słodziutkie tropikalne owoce rozpuszczały się na jej zębach, wysoka cena daktyli nie pozwalała jej mieć ich w swoim domu – wrzuciła jeszcze trzy do kieszeni, a później rozproszyła palcami kilka, jakie pozostały na talerzu, żeby nie widać było, że je ruszała, mimo iż była pewna, że Diomidis następnego ranka nic by jej nie powiedział. Ale trochę wstydziła się swojego obżarstwa.

I wtedy zobaczyła, w przymkniętych drzwiach naprzeciw, na prawo od pokoju Wety, widziała zagniecenie na czarnych spodniach, widziała czarny wypastowany na błysk but, zauważyła nawet cienki plastik na końcówkach sznurowadeł, i nawet cienki, czarny prążek na czarnej skarpecie… i jeszcze niezliczone szczegóły mogłaby zauważyć Glikeria, podczas gdy mleko obok unosiło się ku górze, kipiało i skwierczało na zapalonym palniku, niezliczone jeszcze szczegóły…. Wystarczyłoby, że nie musiałaby być zmuszona rozpoznać, przyjąć do wiadomości, zrozumieć, czym jest to, na co patrzy: nogą wiszącą w powietrzu. W powietrzu.

… Głos Wety dotarł teraz jak płacz psa z innego pokoju i Glikeria, zahipnotyzowana przerażeniem, które desperacko chciała, żeby się skończyło, zrobiła krok w stronę przymkniętych drzwi,  pchnęła je, te się nieco opierały, pchnęła mocniej, kiedy jej ciało napierało i pchało, drzwi pokonały przerażającą przeszkodę, uderzyły w ścianę i pozostały już otwarte na oścież… Długie ciało Diomidisa, w czarnym, ślubnym garniturze, zakołysało się przed jej przerażonymi oczami, zrobiło pół obrotu w powietrzu… I wtedy przypomniała sobie tabliczkę na innych drzwiach, ZARAZ WRACAM, widziała jego język, który wyszedł zupełnie na zewnątrz, żeby całkowicie zdruzgotać jej umysł, i, niemal czule, całkowicie niezdolna tak szybko pojąć, czego obraz widzi przed sobą, powiedziała do niego, szepcząc:

– Żartujesz sobie ze mnie, Diomidisie.

Zostawiła Wetę, by płakała, a później, kiedy ta męczyła się na schodach, zawodziła jak pies, wypadła przez drzwi na podwórze, wzięła swe długie włosy i wyjątkowo zaciętym i bezwzględnym ruchem rozdzieliła je i cisnęła siłą w swą twarz, jedna część z jednej strony, druga z drugiej, i robiła tak bez przerwy, ponieważ chciała mówić, wykrzyczeć, powiedzieć, co widziała, a nie mogła, uderzała się włosami, i znowu, uderzała się, były jak ogony rozzłoszczonych koni, które przywróciłyby jej mowę.

Inni, którzy zaczęli wchodzić po schodach – Weta była bliska zerwaniu i tak już nieużytecznych strun głosowych, pytając bez przerwy: To ty? To ty? – trafili do domu śmierdzącego przypalonym mlekiem i gazem, pomimo otwartych okien. Oczy sparaliżowanej były jak oszalałe, jej ślina utworzyła jezioro na podłodze. Prosiła o mleko, bo zapomniała, że próbują dowiedzieć się, ludzkim głosem, co się stało – prosiła krzykami zwierzęcia o mleko.

 Odcięli Diomidisa. Jak to określił jeden z jego krewnych, prawnik, powiesił się „w idealny i zupełnie bezprecedensowy sposób”. Musiał przygotować swoje dzieło, materiały, odpowiednie warunki, przynajmniej dwie lub trzy doby przed jego wykonaniem. I z pewnością był przekonany, że mu się powiedzie. Powiesił się niemal dokładnie za drzwiami, w miejscu, gdzie się otwierają. Nie kopnął taboretu ani krzesła, aby odnieść sukces, ale kiedy przywiązał mocno sznur do szyi, nie pozostało mu nic innego, jak chwycić drzwi i jednostajnie, mocno pchnąć je, by się zamknęły.  Wiedział, że nie zamkną się całkowicie, ale przewidział to, tak żeby ich zamknięcie nie było konieczne i żeby jego ciało nie zostało znalezione ułamki sekund po zawiśnięciu w powietrzu z gardłem idealnie uwięzionym w pętli.

Stworzył nadlogiczny, szalony system kół nad drzwiami połączony z jednym miejscem wysokiego sufitu w jego pokoju, „system nieznany i całkowicie bezpieczny dla samobójstwa”, jak to wyraził znów krewny prawnik, ale i jak zgodnie przyznali ci, którzy go ściągali, ci, którzy po prostu widzieli ten system, badając go trzęsącymi się palcami, i w końcu ci, którzy zostali wezwani, aby go zdemontować.

Na łóżku, na drugim końcu pokoju, zostawił list, napisany kilka minut przed końcowym aktem, w którym prosił, by nie dręczyć jego ciała (w nawiasie wspomniał, że umył się i ubrał tak, jak przystało na tę sytuację i jak każdy teraz widzi), ale pochować go jak najszybciej jest to możliwe, mianowicie tego samego dnia, prosił imiennie ciocię, by karmiła jego żonę w południe i wieczorem (w nawiasie mówił znów, że jej jedzenie, bulion z kurczaka z kluseczkami, z witaminami w środku, jest gotowy, sam ugotował go dziś rano), i w końcu prosił, aby otworzono cukiernię (klucz do kłódki był pod kamieniem, na lewo od drzwi) i pozwolono dzieciom ją spustoszyć. Pożegnał się i podpisał.

W dopisku, na drugiej kartce papieru, zaznaczył, że nie pozostawił żadnego długu u nikogo, coś, co było zbędne, skoro wszystkim znany był jego niemal patologiczny wstręt do jakichkolwiek długów – i Glikerii płacił za mleko, zaokrąglając sumę każdego pierwszego dnia miesiąca, z góry za cały miesiąc, a nie, jak to robią inni, za miesiąc, który minął.

Weta daremnie usiłowała tamtego dnia powiedzieć ludziom, że coś słyszała, jakiś dziwny hałas, który ją przestraszył, z pokoju za ścianą, chwilę przed tym, nim Glikeria przyniosła jej mleko.

Diomidis, jak każdego dnia, wstał o piątej rano, dzisiaj może i wcześniej. Wypił kawę w kuchni, ugotował zupę dla Wety – później powiedział jej:

– Może mi wypaść jakaś praca w południe; jedzenie przygotowałem, w środku są już witaminy; przyślę ciocię Marikę, żeby cię nakarmiła; zjedz całą zupę jak grzeczna dziewczynka.

Słyszała, jak się mył, ściągnął ją z łóżka i poszedł do sklepu. Nie słyszała, kiedy wrócił do domu, ani nie widziała, jak przechodził obok jej pokoju, żeby przejść do swojego. Ale w jego pokoju były też drugie drzwi ze schodami, które wychodziły na tył domu.

W pewnej chwili Weta usłyszała jednak hałas i przestraszyła się; usiłowała to powiedzieć Glikerii, kiedy ta poszła rano do kuchni przygotować mleko, ale nie zdołała. Jedynie nieartykułowane dźwięki, utopione w falach śliny, wydostawały się z jej ust, podczas gdy pełne obłędu oczy były coraz większe.

Ciocia Marika nakarmiła ją w południe; Weta zjadła cały talerz, skoro o to prosił ją mąż. Po pogrzebie, tego samego dnia, ponownie przyszła, aby ją nakarmić, pełna niepokoju, kto podejmie się opieki nad sparaliżowaną kobietą, teraz, kiedy nie ma Diomidisa. Zostawiła karmienie w połowie i poszła do salonu, gdzie siedzieli inni krewni i sąsiedzi.

– Diomidis zadbał o wszystko – powiedziała, podkreślając to dodatkowo ruchem ręki – ale tym razem pozostawił pewien dług, pewien żywy dług (i tą samą ręką wskazała na pokój Wety), i zobaczmy, kto go teraz spłaci. – Weta, widzicie, nie miała ani rodziców, ani rodzeństwa. Nie miała nawet własnych krewnych.

Rozglądając się po pokoju, trafiła na Glikerię, która karmiła chorą.

– Od teraz to ja ją będę karmić! – z przekonaniem powiedziała Glikeria. – Nie wstyd ci tak mówić, przed jego drzwiami, jego własna ciotka…! – po czym doszło do smutnej kłótni, przy której lepiej, żebyśmy się nie zatrzymywali.

Nieco dalej, w innym pokoju, krewny prawnik opróżniał skrzynię z książkami Diomidisa – powieści detektywistyczne, wydania kieszonkowe – i wkładał je do kartonów, jedna na drugiej. Na zapleczu sklepu znalazł drugie tyle i je też zabrał.

– Ile czasu mi to zajmie – mówił do siebie – przeczytanie ich wszystkich? Trzy miesiące? Sześć miesięcy? Rok? Dwa lata? Zrobię to! Przeczytam je wszystkie! Gdzieś w tej stercie tajemnic Drugiej Kategorii odkryję mroczny pomysł, który go natchnął. Mroczny, najmroczniejszy pomysł jego życia.

Tego samego wieczora Weta dała oznaki, że jej paraliż postępuje znacznie szybciej. Jeśli do teraz mogła przeczołgać się po podłodze choć kilka centymetrów w ciągu dnia, niedługo pozostanie bezwładna w łóżku, wpatrując się w sufit, aż nie wyda ostatniego tchnienia.

Tak się też stało, i to znacznie szybciej, niż ktokolwiek by się tego spodziewał. Następnego dnia, około południa, bez poruszania się na łóżku, bez proszenia, aby ją znieśli na podłogę, bez jej niewyartykułowanych dźwięków i bez oderwania wzroku od sufitu, a nawet zamknięcia oczu, Weta wyzionęła ducha przed pięcioma czy sześcioma osobami, które tak dyskutowały, że jej śmierć została zauważona przynajmniej dwadzieścia minut później, kiedy zabrała się za marznięcie na koniuszkach ciała, a jej nos zaczął sinieć.

Wszyscy przypisali to tajemnej, mądrej energii natury. Nie było powodu do wykonania autopsji. Pochowali ją obok Diomidisa.

Nieustępliwy krewny prawnik znalazł w „stercie tajemnic Drugiej Kategorii”, ale dopiero po kilku miesiącach, to, na czym, według jego niezłomnego przekonania, wzorował się Diomidis, aby wycofać się, dokładnie wtedy, kiedy chciał, z niedoli tego życia – plus coś jeszcze.

Była to powieść, powiedzielibyśmy, poruszająco przeciętna, jakiegoś nieznanego Anglika, który od swojej Muzy nie wymagał wiele, jeśli chodzi o styl, ale nie znaczy to, że nie był on sumiennym rzemieślnikiem tworzenia akcji i pewnej konkretnej intrygi. Oczywiście zmieniały się bodźce, sceneria oraz sprawność fizyczna bohaterów.

Główny bohater książki, arystokrata w średnim wieku, szaleńczo zakochany w swojej młodej, przepięknej żonie i zmuszony wybrać między godną śmiercią (samobójstwo) a tym, że z dnia na dzień odkryta zostanie szatańska sieć przemytnicza z nim na czele, co będzie miało upokarzające i nieprzyjemne dla niego konsekwencje, wybiera pierwsze rozwiązanie: pozytywny koniec, który skrupulatnie przygotowuje tak, by nie tylko nie zakończył się porażką, ale i żeby powodował podziw, jeśli to możliwe, dla kunsztu jego śmierci. Znajdują go za drzwiami jego biura, powieszonego, w sposób idealny…

Następnego dnia umiera także jego żona. Podczas autopsji w jej wnętrznościach zostają odnalezione ślady trucizny. Kilku podejrzanych, oczywiście nie jej zmarły mąż.

Jednak, dzięki intuicji i uporowi pewnego detektywa amatora, krewnego bohatera, który jedynie dla własnego poczucia sprawiedliwości przyrzeka odkryć tajemnicę, instynktownie kieruje się ku książkom, badaniom i zapiskom, w których lekturze zagłębiał się jego krewny, odkryte zostaje, że to zmarły arystokrata jest mordercą swojej żony: truł ją od dni, wrzucając dokładnie obliczoną dawkę pewnej trucizny do szykownej butelki z rzadkim napojem, który tylko ona pijała – dwie szklaneczki każdego wieczoru. Ta konkretna trucizna ani nie działa, ani też nie daje żadnych skutków ubocznych (z wyjątkiem niewinnych, chwilowych zawrotów głowy), dopóki nie zostanie w dziennych dawkach skonsumowana wymagana ilość. Zgodnie z jego obliczeniami żona, jeśli tylko pozostałaby wierna swoim dwóm szklaneczkom każdego dnia, powinna umrzeć dwie doby po nim.

Żona opróżniła swoją piękną butelkę nieco wcześniej.

Powodem, dla którego pragnął i jej śmierci, była chorobliwa zazdrość, nie potrafił jej sobie wyobrazić w objęciach innego mężczyzny.

Krewny prawnik Diomidisa nie rozmawiał z nikim o tym, co odkrył w pewnej zniszczonej od czytania książce w wydaniu kieszonkowym. W końcu Diomidis miał poważniejszy powód, aby pragnąć śmierci swojej żony – jeśli to właśnie nie tragedia żony pchnęła go ku samobójstwu, to niby co?

Detektyw amator z książki, również krewny arystokraty-przemytnika, podobnie – choć z innego powodu – nie rozmawiał z nikim o tym, co sam odkrył w pewnej starej książce w posrebrzanej okładce, z podobną historią, lecz z innej epoki.

Przeł. Dorota Jędraś

[Ζυράννα Ζατέλη, Κυκεών, Περσινή αρραβωνιαστικιά, εκδ. Καστανιώτη, Αθήνα 2009, σσ.164-176]

2 thoughts on “Ziranna Zateli – STERTA

  1. Wspaniałe opowiadanie i piękny przekład. Niezwykła historia, niby taka banalna, ale inna… I ten wątek z książką i rzeczywistością jako jej lustrzanym odbiciem. Fascynujące. Będę tu zaglądać i nadrabiać zaległości z wcześniejszych postów 🙂

    Like

    • Bardzo dziękuję! Cały zbiór, z którego pochodzi to opowiadanie, jest niezwykły. Oby kiedyś znalazł się zainteresowany nim wydawca. Mam nadzieję, że pozostałe teksty na blogu również się spodobają, a już niedługo pojawią się kolejne.

      Like

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s